Próbuje przypomnieć sobie imię dziewczynki z sierocińca, z którą złapałem wyjątkowy kontakt od pierwszego dnia w Ambohidratrimo, Siula? Lasiu? … nie umiem.
Jednocześnie jednak nie potrafię zapomnieć jej uśmiechu, czarnych, szczerze szczęśliwych oczu, różowego wdzianka, które razem z całą grupą kolorowych koleżanek pomykało po wzgórzu nad polami ryżowymi, gdzie razem z dzieciakami z Akany chodziliśmy na spacery. Ja będąc o metr wyższy zazwyczaj wygrywałem z nią w kosza, nigdy jednak nie udało mi się ograć jej w kamyki. Była w nie dobra nie tylko na tle żółtodzioba, vazy ale i reszty małych malgaszy.
To miała być przygoda, bo lubię przygody. Ze zdziwieniem zauważam jednak, że czym więcej czasu mija od mojego powrotu z Mada tym bardziej sentymentalny w stosunku do tego miejsca się staje. Cholera. Ja chyba po prostu tęsknie.
Zabierając się do pisania tego tekstu przejrzałem pierwszy z wielu folderów ze zdjęciami z wyspy. Pierwsze zdjęcie z uczniami St. Joseph, pierwsze przejście w deszczu przez Ambohidratrimo, pierwszy rum z Pati, Grzesiem, Nilsem, Malin i Moną, pierwszy mecz w piłkę z adeptami na księży, bus, lekcja, wyklejanki, muzyka, wigilia… dobra – włączam Worda, piszemy.
Niebywałym dla mnie uczuciem jest to jak żywo i głęboko dotyka mnie wspominanie czasu z Ankizy Gasy. Nie chodzi tu o rzeczy wielkie, o pomoc, o ratowanie- w żadnym wypadku! Mam nadzieje, że udało mi się nauczyć kilkoro dzieciaków czegokolwiek, zabawić je, zaciekawić, że któreś z nich co jakiś czas przypomni sobie o treningach freesbee, czy piosnkach, które razem komponowaliśmy, jednak niezależnie od tego czy tak jest, jestem dumny i szczęśliwy z faktu, że tam byłem. Poznałem innych wolontariuszy oraz Malgaszy, których nie zapomnę. Mimo, że niektóre imiona uciekły mi z głowy jak renciście.
Ankizy Gasy to dla mnie niebywali ludzie, każdy z osobna. Nie zamawiam już rumu na imprezach w Polsce czy Belgii, gdzie aktualnie mieszkam, bo każdy taki drink uruchamia żywe, jakby zdarzyły się wczoraj, wspomnienia a ja staje się całkowicie monotematyczny.
Okrutny Czarodziej. Masz pan racje panie Filder.
W połowie mojego pobytu na Mada dostałem maila od Rysia Kai – starego znajomego, mądrego człowieka, który zjechał już dosłownie cały świat z prośbą abym opisał mu doświadczenia z wyspy. Kilka dni czekałem na odpowiedni moment, w końcu któregoś wieczora wlazłem z laptopem pod moskitierę i zacząłem pisać. Lemury! Słońce! Bieda! Drogi! Zęby, choroby, krowy, błoto, ryż i … gdy już miałem kończyć maila, zadowolony z formy i treści, bo na koniec zostawiłem sobie już tylko akapit o dzieciakach, pierwszy raz poczułem te czary. Pisząc o dzieciakach na sześć tygodni przed wylotem do Polski wzrosło mi ciśnienie w mostku i zdałem sobie sprawę z tego jak bardzo nieistotne są akapity o lemurach, palmach, chorobach, drogach i błocie.
Niewiele więcej umiem napisać. Chciałbym tylko podziękować kilku osobom. Po pierwsze dzieciakom. Za to, że są tak dziecinne i tak niebywale silne, znacznie silniejsze niż można by się spodziewać, jednocześnie będąc tak hojnymi dla nas przybyszy, dziwaków, zupełnie niekumatych vazachów.
Po drugie Pati i Kati – bo poczuły to samo co my wszyscy, ale w odróżnieniu od nas wielu znalazły w sobie odwagę i siłę aby całkowicie zaufać tym uczuciom i zamienić je w czyny. Dzięki dziewczyny, jestem waszym fanem.
I wam wolontariusze. Ekipo myślicieli, dziwaków, tancerzy, kucharzy, ludzi beznadziejnie zakochanych i skazanych na poszukiwanie sensu, bliskości, emocji i swojego miejsca. Jestem dumny z bycia jednym z Was – Dzieci Mada.
No i dzięki Grzesiu! 🙂
Mam nadzieje, że u Was wszystko gra i nadal tańczycie przebrani za dziwadła w pobliskim barze karaoke.
Pozdrawiam.
Iwo.
P.S. Lova Soa! Tak masz na imię!